zen w blaszaku

(gościnna seria „Pod kaskiem między uszami”)

tu przeczytasz część pierwszą #1

Pomimo tytułu magistra inżyniera, w serwisie zaczynałem jako praktykant: robiłem chłopakom herbatę i opowiadałem jakie to będzie zajebiste moto jak już wyjedzie drzwiami z napisem: „po”. Na razie jednak zwłoki były „przed” i nie zasługiwały nawet na przebywanie w serwisie. Stały w blaszaku na końcu podwórka, z innymi zwłokami i przyszłymi dawcami.
W ramach samorozwoju zacząłem je rozkręcać. Najbardziej pracochłonne było ciągłe chodzenie do stanowisk mechaników po klucze, bo zawsze brałem inne niż powinienem i dopiero w blaszaku okazywało się, że znowu, kurna, nie pasuje. Było to podyktowane moim brakiem podstaw teoretycznych, mówiących, że przy 'japoni’ potrzebne są: 10, 12 i 17. Rozwinąłem się od tego czasu i już to wiem. To była Lekcja 2. Rozkręcanie szło mi ogólnie nieźle i dało mi złudne poczucie, że w ogóle idzie mi nieźle. A to tylko samo rozkręcanie szło mi nieźle, a ono zawsze tak idzie. No, chyba, że dużo rudego. To była Lekcja 3, ale opanowałem ją dopiero po kilku kolejnych.

W serwisie zjawiałem się niby jako praktykant, byłem jednak nieco uprzywilejowany, bo:

  1. znamy się z chłopakami jak łyse konie,
  2. podobno kiedyś się mieliśmy rozliczyć, byłem więc jednocześnie potencjalnym paraklientem.

Na tej podstawie czasem to i mnie robiono herbatę, nie skąpiono kąśliwych uwag: nie ten klucz! zepsujesz, oddaj!, ale i jednocześnie nie skąpiono uwag fachowych: nie ten klucz! zepsujesz, oddaj! daj mi to, bo patrzeć nie mogę! Zwłaszcza to ostatnie mocno posuwało prace do przodu. A czasem to ja się przydawałem jako niewykwalifikowana siła robocza do trzymania łba, kiedy wykwalifikowani kręcili nakrętką. Bardzo starałem się być pomocny i tak sobie rozkręcałem, popołudniami po pracy do późna w noc. To było moje Zen, moja męska jaskinia, moja samotnia z wyboru, moja ucieczka od codzienności, moja droga samorozwoju.

Tymczasem minęła zima, zaczął się sezon i zajęcia plenerowe wzięły górę nad zajęciami kameralnymi w zaciszu blaszaka. Chociaż bardziej to w zaduchu. Ale do tego czasu to miałem już rozkręcone i nawet kawałkami pomalowane. Fachowo, bo proszkowo. Silnik z ramy wyjąłem sam. Nie pamiętam kiedy wcześniej wyrzuciłem z siebie tyle mięsa na godzinę, chyba jak samodzielnie tapetowałem sufit i te jeb@ne kawałki tapety się odklejały zawsze na drugim końcu niż ja byłem z drabiną, i przyciskałem to gówno obydwoma mdlejącymi rękami i jedną nogą z tej drabiny.

A wszystko to, co teraz porozkręcałem, było starannie popakowane grupami w opisane pudełeczka i torebeczki. Nauczono mnie, aby poszczególne grupy podzespołów starannie pakować osobno. To była Lekcja 4, ale o tym podkreśleniu jeszcze będzie. Faza: '1. rozbiere’ miała się ku końcowi.
Myślałem, że szło mi nieźle.
Myślałem, że opisy na torebeczkach są staranne.

tu przeczytasz część trzecią #3

Foto: doyar / archiwum własne

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *