tropem zaginionej śrubki

(gościnna seria „Pod kaskiem między uszami”)

tu przeczytasz część piątą #5

Nastała kolejna zima, a wraz z nią długie wieczory. Nadciągająca rocznica zakupu mamiła złudną wizją sprzęta gotowego w dwanaście miesięcy, tym bardziej, że silnik był w ramie, rama na kołach, były lampa i kierownica – można było siadać, odpychać się nogami i robić buzią brum-brum (co też i robiłem jak nikogo nie było w pobliżu). Zwłoki nie wyglądały już na martwe, tylko na miły dla oka nowy mały motur: taki, co jak się go ma, to się jedzie po flaszkę.
Właśnie: motur, nie motocykl, gdyż od strony estetycznej pragnąłem zbliżyć się do Krainy Dzieciństwa – wiejskiej klasyki seventisów, z jej stalowymi błotnikami, okrągłą lampą i gumowymi chlapaczami. Taką miałem wizję i oto stawała się ona ciałem na moich oczach i za moim przewodem. Byłem sprawczy i jarało mnie to bardziej niż realizacja kilku tysięcy metrów kwadratowych pod dachem według mojego projektu. Natomiast wizja sprzęta gotowego w rok, pomimo dźwiękonaśladowczych odgłosów paszczą, upracie pozostawała złudna, co wyłaziło na wierzch z każdym tygodniem wyraźniej.
Zachowałem jednak spokój mistrzów zen: dedlajny to ja mam w pracy, tu mam odskocznię od pracy i całkowity ich brak, tu wszystko robię wyłącznie dla rozwoju osobistego. No, i aby nie odrabiać z dziećmi lekcji.
Tym sposobem faza: 3) 'wezne złoże’ trwała w najlepsze: patentowanie z tektury mocowań błotników i zegarów, przedłużanie bocznej nóżki, osłona tłumika z komina do pieca – to były działania o widocznych efektach.
Znacznie mniej widocznych efektów przynosiła motoarcheologia, polegająca na dopasowywaniu tych wszystkich ślicznie ocynkowanych śrubek do miejsc w motorku, w które powinny one śrubki wrócić. Nic ku*wa nie pasowało! Częściowo przez malowanie proszkowe, ale nie od razu na to wpadłem. Do starannie opisanych pudełeczek i torebeczek ze śrubkami nie było sensu wracać, gdyż okazało się, że część z owych torebek nie posiada już zawartości. Zawartość ta bowiem, po powrocie z ocynku, została nanizana na druciki w sposób zupełnie przypadkowy. Okazało się też, że „lewa strona” to nie jest wystarczająco staranny opis na pudełku.
Motoarcheologia polegała więc na porównywaniu na ekranie telefonu lśniących śrubek leżących przede mną z tymi rudymi ze zdjęć z fazy: 1) 'rozbiere’.

To była wielka lekcja. Lekcja 7: rozbierając do gołego urządzenie, które masz zamiar kiedyś samemu złożyć, dokumentuj wszystko jak zboczeniec, bo za rok zdziwisz się, jak mało z tego striptizu pamiętasz. Nie jest przy tym ważna kompozycja kadru, na co zwracałem uwagę robiąc zdjęcia, ważne jest tylko co jest w co wkręcone i od której strony.
A, że mam podstawy podejrzewać u siebie wczesną nerwicę natręctw, pozwalałem jej się rozwijać i dopóty szukałem, wśród lśniących jak nowe śrubek, tej jednej jedynej, aż skubaną znalazłem. A jak nie znalazłem poszukiwanego kompletu, to zawsze miałem do dyspozycji pół metra sześciennego śrubkowego dziedzictwa moich kumpli motmechaników, zdeponowanego, wtedy jeszcze bez żadnych zasad, w kilku skrzynkach i kuwetach.
Szukałem, z uporem godnym profilera ze skandynawskiego kryminału, tak długo, aż znajdowałem potrzebny komplet. W końcu zaczynałem od pracy przy zwłokach, to zobowiązuje.
Aby móc swobodnie szukać po nocach tych igieł w stogu innych igieł, dostąpiłem zaszczytu posiadania własnego kompletu kluczy do serwisu.
To był awans, odtąd mogłem mechanikom myć kubki po herbatach z całego dnia!

tu przeczytasz część siódmą #7

Autor: doyar
Foto 2: doyar / archiwum własne

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *