Gdy widzę porady:
– „pokonaj siebie”,
– „zduś swoje lęki”,
– „walcz ze swoimi słabościami”,
pojawia mi się myśl:

❤️ zamień POKONAJ SIEBIE na POKOCHAJ SIEBIE ❤️


Spójrz na siebie z czułością. Popatrz uważnie, wsłuchaj się w siebie, w swoje potrzeby. Zanurz się w swoje wnętrze, w lęki i marzenia. I zacznij realizować cele w tempie, które z Tobą współgra i w sposób, który Ci pasuje.

Oczywiście, że można sobie powiedzieć „od dziś nie boję się pająków”.
I co? I nic. Gwarantuję, że nie zadziała. Ale jest sposób!
Wiem, bo zastosowałam go na sobie – skoro już jesteśmy przy pająkach. Przez lata bałam się ich bardzo, chociaż, dopóki nie skończyłam sześciu lat, były mi obojętne. Mieszkały w domu babci, szczególnie w piwnicy, a w chłodniejsze dni lubiły chować się w mieszkaniu. Oj, żeby tam chować… koczowały na suficie. I żyliśmy tak sobie w zgodzie i harmonii, aż do pamiętnego dnia w ogrodzie.

Nie, takich u babci nie było;)

Budowałam babki z piasku, siedząc na desce, która jako jedna z czterech wieńczyła czworokąt wyznaczający piaskownicę. Był piękny, lipcowy dzień. Bose stopy zakopałam w piasku, a tym z foremek, dla zabawy, raz po raz obsypywałam gołe nogi. Gdy ziarenka łaskotały skórę, strząsałam je jednym ruchem. Po jakimś czasie łaskotanie stało się irytujące. Pochylona, zajęta kolejną babką, potrząsnęłam nogami, ale piasek nie spadł. Kolejny raz; nic. W końcu zaczęło mnie to drażnić. Wyprostowałam się, by strząsnąć piasek rękoma i… wpadłam w histerię. Po moich nogach wędrowały pająki. Lekkie, z długimi, chudymi nogami. Ile…? W mojej wyobraźni jest ich co najmniej ze dwadzieścia.
Dziś już nie pamiętam ich liczby, ale na pewno miałam ich po kilka na każdej nodze. Może nawet nie były to pająki, tylko kosarze, ale to nieważne – dla przeciętnego niemiłośnika pająków kosarz jest pająkiem jak każdy inny. Ma osiem nóg? Ma. Jest wieeeelki? Jest (dorasta do kilkunastu centymetrów – te „moje” aż tak duże nie były, ale były wystarczające, zapewniam).

Przerażona, w panice strząsnęłam je rękoma i z krzykiem uciekłam z ogrodu. Co działo się od razu po tym, nie pamiętam, ale doskonale pamiętam co było potem. Rozwinęła się u mnie klasyczna arachnofobia. Skończyła się harmonia i spokojny żywot na suficie. Aż ciężko mi opisywać, jak potrafiłam zachowywać się na widok pająka, dość powiedzieć, że faceci naprawdę mieli szansę wykazać się jako ci dzielni rycerze na białych koniach, ratujący księżniczkę z łap krwiożerczego smoka.

Przemiana księżniczki

Aż przeprowadziliśmy się do wymarzonego domu. Z ogrodem. Z kątnikami, krzyżakami i nasosznikiem trzęsiem. I nadal mąż pełnił funkcję rycerza, ale… do czasu. Do czasu, gdy nie było go w domu, a w stronę trzyletniej córeczki zasuwał dorodny kątnik. Nie wiem, która z nas była bardziej przerażona, ale wiedziałam jedno: mimo kłębowiska myśli i emocji w mojej głowie, mimo przerażenia, które mnie na początku obezwładniło, nie dam jej poznać, jak bardzo się boję. W tym momencie to ja jestem jej rycerką. Tym razem pająk zwiał, ale historia się powtarzała, aż uznałam, że muszę coś tym zrobić. Pokonać mój strach. Ale jak…? Przecież się nie zmuszę.
Myślałam, kombinowałam, aż uznałam, że przekuję strach w zrozumienie. Nie będę na siebie krzyczeć, złościć się i popędzać. Porozmawiam ze sobą. Przeprowadzę taką własną autoterapię.

Tak, boję się.
Mam prawo się bać.
Nie muszę się bać.
Nie chcę się bać.
Chcę chronić dziecko (oczywiście, że to argument najsilniejszy).

Postanowiłam się z pająkami zaprzyjaźnić. Nie było łatwo i zajęło mi to rok. Czytałam o nich, obserwowałam, robiłam zdjęcia. Blisko, coraz bliżej. Na zewnętrznej stronie kuchennej szyby zamieszkał krzyżak. Przez kilka miesięcy obserwowałam jego mozolną pracę i codzienne funkcjonowanie. Tłumaczyłam sobie, że to ja jestem zagrożeniem dla pająków, nie one dla mnie. Nawet, gdyby delikwent mnie chapnął, marne szanse, że zrobi mi krzywdę. Ale ja mogę go zmiażdżyć jednym ruchem. A za co go nie lubię? Za wygląd. Bardzo nie fair.

Aż nadszedł dzień, gdy mieszkające w domu kątniki przestały robić na mnie wrażenie. Albo pozwalałam im znikać w czeluściach domu, albo wynosiłam na zewnątrz. Zaprzyjaźniliśmy się.

Można iść do przodu po trupach własnych wad, ale ciężko będzie uniknąć oporu; przecież odruchową reakcją na atak jest obrona.
Ale po co czynić sobie z siebie wroga?
Po co tracić energię w boju z samym sobą? 
Stanowczo lepiej się ze sobą dogadać. Zamiast się siłować i przeciągać linę, wytłumaczyć sobie, na czym nam zależy, gdzie chcemy dojść, dlaczego i jak. Nie wymuszać na sobie zmian, nie naciskać, nie kazać się za błędy i potknięcia.
Iść swoją drogą, tłumacząc ją sobie życzliwie, łagodnie i cierpliwie jak dziecku. Polubić siebie.

Zostań swoją przyjaciółką. 
Zostań swoim przyjacielem.

Z przyjacielem się nie walczy, z przyjacielem się rozmawia i – silniejszym o jego wsparcie – wytrwale idzie do przodu.  Zdobywa kolejne cele, przesuwa granice, konsekwentnie (mniej lub bardziej, bądźmy wszak realistami), bez konieczności przedzierania się przez stworzone przez siebie pole bitwy. 
CEL ten sam, SPOSÓB odmienny. 

Polecam, spróbujcie ❤️

Obraz Maja Lindberg

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *