Gdy cofnę się pamięcią do czasów dzieciństwa i porównam ówczesny styl życia z dzisiejszym, to wydaje mi się oczywiste, w czym tkwi siła idei slow. I nie chodzi tu o tęsknotę za minionymi czasami, bo młodzi dorośli urodzili się już w erze Internetu i komórek, a to oni są w forpoczcie dbałości o work-life-balance, ale o naturalną potrzebę życia w zgodzie z własnym zegarem biologicznym, potrzebami i naturą – a przynajmniej nie wbrew nim. W sposób, który ŚWIADOMIE pozwala odbierać świat wszystkimi zmysłami. Widzieć, gdy się patrzy, słyszeć, gdy się słucha, wdychać woń siana i lasu, delektować się smakami (wszak slow life wyrosło ze slow food), poczuć przesypujący się przez palce piasek albo szorstką korę drzewa. Poczuć sens. Tak niewiele, a tak wiele.

Kwintesencja życia w rytmie slow wyrażona jest w przypowieści o rybaku, od której zaczęłam prowadzenie bloga. Ponieważ dziś będę się do tej historii odnosić, to – jeśli jej nie pamiętasz lub być może nie znasz – zajrzyj TUTAJ.

we własnym tempie

Życie we własnym tempie – czyli jakim? Dostrojonym do człowieka, wbrew nazwie, niekoniecznie powolnym. Ba, dla kogoś może to być nawet fast life, jeśli tak mu pasuje i taki styl ładuje mu akumulatory. Mamy różnie zaprogramowane zegary, różne temperamenty, a właściwe tempo ma pozwalać na życie ze świadomością tego życia. Brzmi absurdalnie? A ile razy zdarzyło się Wam czy może wciąż zdarza, że nie jesteście w stanie odróżnić wtorku od czwartku? Ja przynajmniej wiem, kiedy jest środa, bo tego dnia zabierają nam śmieci;).

skupienie i koncentracja

Mówiąc poważnie, acz niecenzuralnie: dla mnie filozofia slow oznacza, między innymi, niezapie*dalanie. Wykonywanie codziennych zadań, nawet tych zwykłych i nudnych, w sposób uważny i nie po łebkach. Może się nawet okazać, że wcale nie są tak śmiertelnie nudne, jeśli człowiek skupi się na ich szczegółach i postara się zrobić je dobrze, a nie na „odwal się”; bo przecież nie ma czasu. Uczciwe wykonanie rzeczy trwa tyle ile trwa i ani minuty krócej, bo jeśli trwa krócej, to często kosztem utraty jakości. Z tym brakiem czasu sami się ugotowaliśmy, gloryfikując efektywność, wydajność i… paradoksalnie, oszczędność czasu. Bo po co tracić cenne minuty na załatwianie jednej sprawy, gdy można postawić na wielozadaniowość? Piszesz firmowy raport, kontrolujesz pikające wiadomości i jednocześnie zdajesz koledze sprawozdanie z wczorajszego spotkania. Standard, prawda?

jedna czynność naraz

Tyle, że nasz mózg nie zna pojęcia multitaskingu, nie zrobi kilku rzeczy naraz, mimo, że tak nam się wydaje; on po prostu przełącza się pomiędzy zadaniami. Klik, klik i efektywność jedzie w dół, chociaż szef jest zachwycony, przecież praca aż furczy! To dołóżmy więcej, tak pięknie sobie radzisz. Albo sobie na to pozwolisz, albo spróbujesz zacząć z tym walczyć, bo – nie poczujesz tego od razu – ale od pewnego poziomu (ilości) zadań dopadnie Cię zmęczenie; nie takie, jak po dobrze wykonanej pracy, ale zwyczajnie przykre. Zapewne narobisz błędów, które prędzej czy później będzie trzeba poprawić (co wymaga czasu, w tej sytuacji ewidentnie straconego). Do tego dochodzi poczucie, że nic nie jest zrobione do końca, a nierzadko irytacja i frustracja, które, niestety, nie zostaną za drzwiami firmy, tylko przywloką się za Tobą do domu; tym chętniej, jeśli zostaniesz na onlinowej smyczy. I przepis na wypalenie jak znalazł.

prawo do bycia offline

Rzadko mi się to zdarza, ale aż mam ochotę zakrzyknąć: A nie mówiłam?! Kolejne europejskie kraje wprowadzają zakaz kontaktowania się z pracownikiem po godzinach pracy, czy to za pomocą maila, czy telefoniczne, a UE pracuje nad stosowną dyrektywą. Cel? Dobrostan pracownika. Pamiętam dzień, gdy szef nowych technologii wpadł rozradowany do firmy i rozemocjonowany wykrzyknął: słuchajcie, ale wspaniale, będziemy mogli odbierać maile na smartfonach, całą dobę! co ja bezdusznie skwitowałam: no to wszyscy mamy przerąbane. Jasne, że wizja mnie zachwyciła, ależ oczywiście! Ale i przeraziła, bo już wtedy zasuwaliśmy nadgodziny, biorąc laptopy do domów, żeby się wyrobić. Śmiem twierdzić, że internet w kieszeni, przy wszystkich jego absolutnie genialnych zaletach, zapoczątkował erę spadku kondycji psychicznej społeczeństwa; mówi się zresztą o siecioholizmie. To było zaledwie kilkanaście lat temu. Naście, nie dziesiąt, ale dla pokolenia Z całe świadome życie. Równie dobrze mogłam zacząć od słów: a gdy nastał holocen…

mieć mniej, przeżywać więcej

Praca, praca, praca, bo pieniądze, bo życie, bo rodzina. Cytując klasyka, pieniądze szczęścia nie dają, ale wszystko bez pieniędzy to ch**, taka jest bolesna prawda; mało wśród nas rentierów. Gdy człowiek nie wie czy kupić jedzenie, czy wykupić leki, bo na czynsz i tak go nie stać, to są cholernie ciężkie sprawy. Więc kasa. I czasem pojawia się pytanie, gdzie postawić granicę. Bo rzeczy. Pragniemy rzeczy. Ciuchów, telefonów, samochodów, mebli. Rzeczy, rzeczy, rzeczy, nie wiadomo gdzie je upychać. Dobra wszelkiego ponad miarę wszelką, konsumpcjonizm wdziera się drzwiami i oknami, a głównie reklamami. Sterty ciuchów z metkami, których nigdy nie założysz (pomarańczowy Ci nie pasuje, ale taki ładny fason). Warto przejrzeć te rzeczy, posegregować, oddać, sprzedać, odczuć jak odgruzowany dom zaczyna oddychać. A my wraz z nim.
Więc praca, taka porządna, po szesnaście godzin dziennie, bo rzekomo tylko taka gwarantuje sukces, tata rapera to wie. I niejeden nienawidzi tej pracy, która bywa przymusem, współczesną formą niewolnictwa, złodziejem prywatności, grabieżcą marzeń. Bo gdzie te podróże, te kraje dalekie, zamorskie, dzikie? Góry, prerie, puszcze i stepy?

Do człowieka dociera, że nie potrzebuje aż tyle. Czemu więc kupuje, wydaje, wydaje, kupuje? Może zagłusza tęsknotę za czymś, czego kupić się nie da..?

nie na pokaz

Wreszcie urlop. Tak szczerze, to najchętniej wyłączyłabyś telefon i ułożyła się pod gruszą z książką i lampką wina, a dzieciaki mogłyby hasać cały dzień po ogrodzie, aż byś się nad nimi zlitowała i oddała im telefony, by przedłużyć błogi spokój. Ale nie, nic z tego, trzeba lecieć na rodzinne wakacje, najlepiej do egzotycznego kraju; nie po to pracujesz, żeby mówić znajomym, że lato spędzasz w domku pani Jadzi pod Koninem, toż to wstyd i poruta.
Więc dolatujesz wykończona, bo upał, klima załatwiła Ci gardło, dziecko ma chorobę lokomocyjną, hotel zrobił błąd w rezerwacji, a Ty właśnie dostałaś okres. Niech żyje plaża i hotelowy basen! Na miejscu jest pięknie, owszem, co prawda hotele wszędzie takie same, a za bardzo nie zwiedzacie, bo macie all inclusive, Ty i tak pierwsze dni czujesz się fatalnie, męża dopada zemsta faraona, a dzieci, o ile nie siedzą w wodzie – to akurat na plus, siedzą z nosami w telefonach. Wreszcie wracacie, cały dzień na lotnisku, dzieci marudzą, masz migrenę i następnego dnia do pracy. Odpoczęłaś.

bliżej natury

Kpię sobie nieco, oczywiście, ale to naturalne, że szukamy wytchnienia, odpoczynku, oderwania się, co wcale nie oznacza, że musimy rzucić pracę, wyprowadzić się z miasta i zacząć uprawiać ogródek. Jasne, możemy. Ale możemy też wybrać metodę małych kroków, bo życie w rytmie slow nie ma generować dodatkowych kosztów i zabierać czasu; takie podejście to odwracanie kota ogonem, a tego koty nie lubią. Popatrzmy na nie – nigdy się nie spieszą, a nikt nie powie, że są naturalnie ociężałe czy powolne. Są cierpliwe, czujne i diablo zwinne.
Przypatrzmy się naturze i spróbujmy się do niej zbliżyć. Odeszliśmy od niej, zbudowaliśmy mury, w których mieszkamy, poukrywaliśmy rzeki, wycinamy lasy, wybijamy dzikie gatunki zwierząt (w Europie 80% zwierząt to zwierzęta hodowlane!) i śmiecimy na potęgę. Co może zrobić człowiek w rytmie slow? Bardziej odpowiedzialne zakupy; może wspierać lokalnych rolników, starać się kupować nie przetworzone jedzenie – w ilościach, które zje, segregować śmieci, używać naturalnych kosmetyków. Wbrew pozorom może dużo.

bliżej ludzi

Prawdziwych ludzi. Media społecznościowe paradoksalnie sprawiły, że, mimo ciągłego kontaktu z innymi, wiele osób czuje samotność, a i pandemia dorzuciła tu parę cegieł. Żaden komunikator nie zastąpi żywej rozmowy z człowiekiem, a żadna rozmowa na forum, dialogu w cztery oczy albo przynajmniej przez telefon. I wcale nie na teamsie czy zoomie, chyba, że nie będziemy się gapić na własną twarz; przecież nie mamy mówić do lustra, tylko do interlokutora. Współpraca, wspieranie się, zwykłe wygadanie się komuś, kto naprawdę chce nas wysłuchać  – to jest to, czego nam trzeba. Bez oceniania, krytyki i jedynie słusznych rad lejących się obficie na forach internetowych.

slowlife’owi fundamentaliści

Odnoszę wrażenie, że idea życia w rytmie slow, owszem, popularna, ale wciąż w Polsce się urządzająca, już zdążyła się w niektórych kręgach zdewaluować.
Ujmę to tak: pojawia się nowy nurt. Jakiś, nieważne jaki, ważne, że wart tego, by go rozpropagować, bo niesie ze sobą istotne wartości. Jest podchwytywany przez kolejne grupy, w forpoczcie idą celebryci, nastaje moda na bycie jakimś, w tym przypadku „slow”. I w pewnym momencie, zamiast spodziewanych oczywistych pozytywów, robi się słodko-gorzko. Bo z jednej strony wspaniale, że pomysł poszedł w świat, pomagając ludziom odkrywać codzienną radość życia, a z drugiej, w tej najmodniejszej wersji, chwilami zaczął stawać się parodią samego siebie.

I w tym miejscu, ja, zwolenniczka idei życia slow jako remedium na zabieganie dla każdego, polecę Wam świetny artykuł Sylwii Chutnik, który swego czasu ukazał się w Wysokich Obcasach, a krytykujący rzekomą, zdaniem Autorki, powszechną dostępność tejże idei. Artykuł pełen empatii, wrażliwości i dystansu.
Pozwolę sobie zacytować fragment, a całość przeczytacie TUTAJ.

Cyt.: Nigdy, przenigdy nie radziłabym samotnej matce czwórki dzieci, która w pocie czoła próbuje być samodzielna i jakoś pociągnąć to życie, żeby medytowała. Albo jednak nie używała chemii w domu. Albo może jagody chia z jarmużem na oczyszczenie. Bo taka osoba pewnie chciałaby sobie czasem pomedytować (czyli wziąć kąpiel i żeby nikt do niej nic nie mówił), ale – uwaga – nie ma na to czasu. Och, powie ktoś, niech zatem wstanie o świcie. Ale ona wstaje o świcie! Żeby ogarnąć dom, wyprawić dzieciaki do szkoły, zrobić zakupy, przygotować obiad, polecieć do roboty i paść po północy ze zmęczenia. Nie, nie ma tam możliwości wepchnięcia zajęć z seksu tantrycznego! I tak, to jest cholernie klasowe. Dlatego też bawmy się swoimi ekobio słoiczkami, ale nie udawajmy, że nasze aktywności są proste i ogólnie dostępne. Nas po prostu stać na dolce vita w wersji hipster.

I co? I racja! Tyle, że wersja hipster odeszła lata świetlne od nadmorskiego rybaka; moja babcia, nauczycielka, matka czwórki dzieci, była bardziej slow. Nie bawiła się modą na życie w stylu, po prostu tak żyła. Warzywa z własnego ogródka, chleb od piekarza albo upieczony własnoręcznie, miód od pszczelarza, przetwory na zimę, ciasto ze śliwkami w niedzielę. Samodzielnie szyte garsonki, naturalne mydło i ocet do czyszczenia łazienki. Relaks? Spacer nad jeziorem, książka w jednym z kilku języków, którymi biegle władała, rozmowa z sąsiadką na ławce pod dębem. Nie, to nie było lekkie życie, ale życie z poczuciem sensu.

Było trudniej, bo nie było wielkiego wyboru. I było łatwiej: bo nie było wielkiego wyboru. A my teraz głupiejemy przed półką, przepraszam, półkami, z pastami do zębów, o kieckach i rozrywkach nie wspominając.

Jakoś nie widzę rybaka, który, popijając sojowe latte i słuchając wywodów żony o kapsułowej szafie, radzi jej zakup ciuchów prosto z Mediolanu, bo przecież jakość jest najważniejsza, a sieciówki to badziewie. Nie, nie kpię z ciuchowego minimalizmu, żeby była jasność: jestem jego gorącą zwolenniczką, a i jakość stawiam nad ilość. Kpię nieco z podejścia fanatycznych wyznawców skrajnego ducha slow (a przy okazji bezrefleksyjnej postawy co poniektórych, wyrażającej się życiowym kredo bez metki nie ma sylwetki), Kiedyś szyło się samemu (to było slow!), dziś jest to niemal ekstrawagancja, bo ciuchy można kupić wszędzie. W chińskim markecie, w sieciówce, w salonie znanej marki lub te same, ale w second handzie. Często świetnej jakości za przysłowiowe grosze.

Zgadzam się z Sylwią Chutnik, obiema rękami się podpisuję – to, czego nam brakuje, to czas, a często i kasa. Ale nie zgadzam się, że slow jest tylko dla wybranych, chyba, że chcemy spędzać dni w hamaku.. Bo człowiek ma możliwość dokonywania wyborów. Może kupować fast foody składające się głównie z panierki albo mrożone mieszanki na bazie warzyw – przecież to też fast food;). Wybrać ciuchy z chińskiego marketu albo górną półkę, tyle, że z drugiej ręki. Wreszcie może wrzucać wszystkie śmieci do jednego wora albo segregować odpady.

medytacja

Powiem to z pełną świadomością, z punktu widzenia matki chorego dziecka, która kiedyś omal się nie zaorała usiłując ogarnąć cały świat – fakt, że zetknęłam się z filozofią slow life i wróciłam do medytacji, ucząc się jej na nowo, uratował mi tyłek i zdrowie psychiczne (co się zadziało, opisałam prawie trzy lata temu, TUTAJ).
Ale najpierw sądziłam, że medytacja, przy wiecznej obecności dzieci, które roznosi energia, to coś na kształt gaszenia ognia benzyną.

– Mama!
– Teraz nie mogę.
– Ale ja tylko…
– Mamaaa! Bo ona/ on…
– Nudzę się.
– Jestem głodny.

Gdy siadam przy otwartym oknie, słyszę przejeżdżające samochody, śpiew ptaków, chichot dzieci u sąsiadów, szczekającego psa. To jak, wszyscy mają zamilknąć, bo ja teraz medytuję? Nie tędy droga, nie będę przecież wyciszać całego świata. Powiedziałam więc dzieciom, że przez ileś minut nie będę reagować, bez względu na to, co do mnie powiedzą. Sprawdzali, próbowali, a jakże, nawet była przy tym niezła zabawa. Do czasu. Ja nauczyłam się wyłączać, a oni po prostu uszanowali moje prawo do niebycia na zawołanie lub, prędzej, zwyczajnie się znudzili.
I druga rzecz: gdy miałam wolny kwadrans, oczywiście o ile nie zasypiałam w pół drogi do fotela, bo w takiej sytuacji nie ma nic lepszego niż drzemka, dokonywałam wyboru, czasem wbrew własnej wygodzie (dobra, często wbrew): poleżeć, bezmyślnie scrollując czy usiąść na macie i pomedytować. Efekty nieporównywalne, a przy tym wyciszona matka to bonus dla całej rodziny;). Podsumowując: o ile nie masz zamiaru udawać się na odosobnienie na pół dnia, brak czasu i towarzystwo dzieci nie przeszkadzają w medytacji.

czułość i empatia

Co jest potrzebne tej zarobionej matce czwórki dzieci? Wsparcie. Czuła uwaga. I rada „odpocznij”, ale nie rzucona dla oczyszczenia sumienia (przecież dobrze doradziłam) tylko, w duchu siostrzeństwa, bezwzględnie poparta ofertą zajęcia się dziećmi. Ta kobieta, matka, potrzebuje odpoczynku jak powietrza. Musi zwolnić, inaczej dojdzie do ściany. Prawdopodobnie nie da rady zrobić tego sama i być może nie ma zamiaru / boi się / wstydzi prosić o pomoc, ale właśnie ona, jak nikt inny, potrzebuje równowagi i harmonii. Małymi kroczkami, powoli, tyle ile można w danych okolicznościach.

zajrzeć w głąb siebie

Harmonii, bo slow life postrzegam też jako dążenie do życia w harmonii. Dążenie, bo zawsze jest „coś”, obowiązki, choroby, problemy; to normalne i tak wygląda życie. Ale potrafiąc skupić się na jasnych stronach, spokojnie analizując sprawy do załatwienia, nie motając się między zadaniami spadającymi nam na głowę jak pająki, człowiek nie będzie czuł się przytłoczony. A jako skutek uboczny ma szansę nauczyć się cenić codzienne życie i małe, wielkie przyjemności,

Każdy z nas ma możliwość wejrzeć w siebie, wsłuchać się w swój wewnętrzny głos, prawo do refleksji nie jest zarezerwowane dla wybrańców ani filozofów. Tylko, że żeby uczciwie zastanowić się czego od życia oczekujemy, którędy chcemy iść, dlaczego i jak, co wiemy, a czego chcemy się dowiedzieć, trzeba na chwilę się zatrzymać. Zacząć zadawać sobie pytania. Rozglądać się. Spróbować nauczyć się akceptować rzeczy, których nie możemy zmienić i podjąć się zmian, które są możliwe, a na których nam zależy. Zrozumieć swoje lęki, przestać się osądzać. Przyjrzeć się innym, z empatią, czułym zainteresowaniem, szacunkiem. Odkryć własne moce i nie wahać się ich użyć.
Nie być planktonem niesionym na fali życia.

PS. Nawiązując jeszcze do cytowanego wcześniej artykułu: fakt, seks, tantryczny czy nie, w pewnych momentach życia schodzi na dwudziesty siódmy plan. Bo, gdy dzieci zasną…

Wasza M. 💚

5 komentarzy

  1. Celne spostrzeżenia. Moda na slow life to faktycznie podświadoma tęsknota za korzeniami. Bo przecież kiedyś tak się żyło. Po prostu życie było regulowane porami roku i dnia. Północ kiedyś była o 12 w nocy i to faktycznie była północ. Dziś wielu (ja też) o północy szykuje się do spania i dla nich północ jest ok. 4 rano. A kiedyś o tej porze szło się krowy obrządzać. A jak było w PRL? Podobno nic nie było w sklepach, ale zawsze coś się kupiło i przyrządziło na sobotnią kolację, kiedy to przychodzili krewni i znajomi, chociaż każda sobota była „pracująca”. Były gry słowne i karciane, zgadywanki, śpiewy solowe i chóralne. Jak myśmy to robili? Jak to było, że nas takie głupoty interesowały, obce współczesnemu człowiekowi? Skutek jest taki, że nasz mózg, przeciążony nadmiarem informacji i bodźców, po prostu się buntuje. Stąd problemy psychiczne, nadmiar emocji, popyt na leki. Żeby wprowadzić uspokojenie trzeba przekonać ludzi, że to jest modne i nobilitujące. Inny argument raczej nie zadziała.

    pm3
  2. Medytacja w obecności dzieciaków….? Najpierw pomyslałam: niedorzeczne. Ale tak po prawdzie, to do mnie przemawia. :))) Szczerze mowiąc, za rzadko daje sobie prawo do niebycia na każde zawolanie, jak piszesz, chociaz wydawalo mi sie, że wcale tak nie robie….. Może w ten sposób uspokoje swoje mordercze instynkty? :)))

    evelina
      1. Tak źle nie jest :))) Kocham te moje robale najbardziej na świecie, ale czasami brakuje mi cierpliwosci….. Poczytałam co pisałaś o równowadze i na razie wiem, ze ja jej nie mam….. Ale mam chęci, żeby coś z tym zrobić :))) Zawsze lepsze to niż nic.

        evelina

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *