serce ma swoje racje
Zostałam obdarowana cudowną umiejętnością zapominania złych zdarzeń. Może nie tyle zapominania, ile odkładania ich do szufladki pod tytułem tu zaglądać nie mam zamiaru, ale niech leży, może się przyda. Jako lekcja. Pomaga mi to radzić sobie z tak zwanymi przeciwnościami losu i nadmiarem przykrych bodźców, szczególnie takich, na które nie mam wpływu. Czasem smutki spłyną po mnie jak po kaczce, bywa jednak, że zejdę w odmęty – ale zejdę w nie tylko na chwilę. Odbiję się od dna i poszukam innego wyjścia, bo gdy zamykają mi się przed nosem jedne drzwi, otwierają się inne. Jestem przy tym głęboko przekonana, że nic nie dzieje się bez przyczyny, mimo, że nie wiem, czemu to coś wydarza się właśnie wtedy, a nie kiedy indziej.
Czemu w ogóle się wydarza…? Zapewne przychodzi, gdy ma przyjść, nawet, gdy nie jestem w stanie tego zrozumieć.
Czasem zachwyci i pozwoli złapać kawałek nieba, czasem zirytuje, zasmuci albo rozeźli.
Serce ma swoje racje, których rozum nie zna.
Blaise Pascal
Mam też pewną cechę, którą bardzo sobie w życiu cenię: pamiętam siebie sprzed lat. Pamiętam nie tylko konkrente zdarzenia, ale emocje im towarzyszące – gdy miałam siedem lat, dziesięć, piętnaście. Oczywiście, że wybiórczo i przez upływ czasu przefiltrowane, ale na tyle wciąż świeże, bym naturalnie mogła się nimi wspierać; szczególnie w relacjach z dziećmi. A to międzypokoleniową komunikację ułatwia niebotycznie.
Moje szufladki wypchane są po brzegi wspomnieniami pięknymi, łaskoczącymi serce i zmysły. Wypełnione zapachami, smakami, obrazami, dotykiem i odczuciami. I zachwytem. Zachwycam się łatwo, chętnie i naiwnie, i kocham tę swoją naiwność, dojrzałą już dawno przecież, to dziecko we mnie, które śmieje się, gdy mu wesoło i płacze, gdy mu źle. Czasem przytłoczy mnie wrzask pędzących dni, ale wystarczy drobiazg, spojrzenie na łapki śpiącego kota, parę taktów piosenki, słońce rozświetlające pajęczynę, bym znów poczuła, że jestem utkana z zachwytu.

Kocham życie wytrwale i niezmiennie. Kocham je miłością bezgraniczną, ufnie, całą sobą. Nawet, gdy się z nim posprzeczam, podzieli nas różnica poglądów, nie spodoba mi się jego wybór, do którego mnie zmusi – wścieknę się, zrobię mu awanturę, może się rozpłaczę, po czym wybaczę, spróbuję zrozumieć i będę kochać dalej. I dalej tkwić w zachwycie. Turlać się z dziećmi po trawie, delektować zachodem słońca, chłonąć piękno podwodnego świata, tańczyć boso w deszczu, wolna od zbroi garsonki i strasznie–poważnych-zawodowych-rozmów-o-pieniądzach.

Każdy krok po zroszonej porannymi kroplami trawie sprawia, że ładuję baterie. Z dzieciństwa pamiętam fakturę ciepłego, betonowego boiska, zalanego kałużami po letniej burzy. Plażę i przyjemnie parzący piasek, przesypujący się przez palce. Gdy stopom było zbyt gorąco, wsuwałam je głębiej, tam, gdzie piach był zbity i wilgotny albo brodziłam w nadbrzeżnym mule jeziora. Myślę, że moje poczucie szczęścia w dużej mierze związane jest z tym, że te wszystkie rzeczy robię nadal, nie duszę emocji i nie wstydzę się wzruszeń; a przecież był czas, gdy zaciekle z nimi walczyłam. Bo nie wypada, bo czas wyrosnąć; czas twardych yuppies, a nie wrażliwych mięczaków płaczących w kinie.
Bo ludzie zawsze mylili wrażliwość ze słabością.
Kiedyś się tym przejmowałam, teraz staram się być dobra dla siebie – jestem wtedy lepsza dla innych.
Bądźcie dla siebie dobrzy.
Z miłością, M.