Założyłam sobie, że pisząc bloga nie będę tykać polityki, zgodnie ze starym porzekadłem nie ruszaj g…, bo śmierdzi. Owszem, obrzydliwe, ale doskonale podsumowuje poziom dyskusji co poniektórych, opowiadających się po dwóch stronach politycznej barykady. Dyskusja merytoryczna – ja z przyjemnością. Ale obrzucanie się błotem, obelgami, zrzucanie odpowiedzialności czy okopywanie na stanowisku z zatkanymi uszami: podziękuję. Między innymi dlatego nie mamy w domu telewizji.

Niemniej siedzę w tym po uszy, jak każdy z nas. Jeden z gorętszych tematów ostatnich dni to zdalne nauczanie.

Rzecz, która zdążyła podzielić rodziców i nauczycieli, podczas, gdy tak naprawdę obie strony oberwały rykoszetem. A przecież łączy je wspólny cel: dobro naszych dzieci.

W czym więc tkwi problem?

Przytoczę słowa premiera, wygłoszone w kwietniu zeszłego roku podczas obrad na PGE Stadionie Narodowym:
Oświata wymaga inwestycji, ale przede wszystkim reform na miarę XXI wieku. Polska szkoła nie może pozostać w epoce kredy, mówiąc umownie. (…) Odpowiedzialne państwo nie może jednak dokładać do źle lub przynajmniej nie najlepiej, mówiąc delikatnie, funkcjonującego w całości systemu edukacji.

Pytania narzucają mi się same:

Pytanie nr 1: 
Kto jest odpowiedzialny za źle funkcjonujący w całości system edukacji? Nie przypadkiem państwo, które winno go naprawić?

Pytanie nr 2:
Co takiego zadziało się w szkolnictwie przez ostatni rok, że wyszliśmy z epoki kredy i wstąpiliśmy w epokę nowoczesnych technologii?

Oczywiście pomijam takie drobiazgi jak likwidację gimnazjów, kumulację roczników, licea, w których jest po kilkanaście klas pierwszych, a w każdej po ok. 35 uczniów. Dostawiono nie tylko ławki w klasach (co prawda w wielu szkołach tych klas zwyczajnie zabrakło), ale dołożono dzieciakom i nauczycielom realne, żywe problemy.

Albo coś przespałam, albo jednak przez ostatni rok szkoła weszła w cyfrowy XXI wiek zer i jedynek.
Nie..?
Owszem. Weszła, w tempie mega-giga-super-ekspresowym. W kilka dni. Bo nie miała wyjścia.

Sytuacja jest nadzwyczajna, trudna jak cholera. Nie ma co tłumaczyć, koń jaki jest każdy widzi. Szkoły zamknięto 12 marca. Na prośbę MEN dyrektorzy placówek w parę dni (!) zdiagnozowali problemy ze zdalnym nauczaniem, potrzeby uczniów, rodziców, nauczycieli, metody realizacji podstawy programowej, rozkładu zajęć, systemu oceniania, zasad bezpieczeństwa itd. I proszę, 20 marca usłyszeliśmy, że 90% szkół prowadzi zajęcia w trybie zdalnym.
A od 25 marca wszystkie szkoły mają obowiązek realizacji podstawy programowej.

Pytanie nr 3 brzmi:
Co z pozostałymi 10%?

I clou programu: minister edukacji narodowej stwierdził, że epidemia jest „szansą na to, aby nauczyciele pokazali, że nie tylko potrafią strajkować i ubiegać się o wyższe wynagrodzenia, ale także są po prostu dobrymi wychowawcami i nauczycielami.”
Szkoda słów na komentarz.

Tymczasem nie ma co narzekać, jest jak jest, trzeba sobie radzić.  W końcu od tego są problemy – by je pokonywać. A muszą je pokonać WSPÓLNIE: nauczyciele i rodzice.

Najmniej jest nam teraz potrzebne przerzucanie się odpowiedzialnością, zwalanie na siebie winy, wytykanie błędów, pyskówki i złośliwości. Nie warto żreć się między sobą. Naprawdę nie ma o co. Obie strony mają swoje racje, obie starają się wywiązać ze swoich obowiązków.
Dlaczego o tym mówię?

Jestem mamą dwójki dzieci w wieku szkolnym, pierwsza i szósta klasa. Nasi znajomi, przyjaciele, rodzina, mają dzieci w różnym wieku, w różnych szkołach, w różnych miastach w Polsce. Między innymi w klasach ósmych i maturalnych. W rodzinie mamy kilkoro nauczycieli, wśród znajomych kolejnych kilku. Też w różnym wieku, też w różnych szkołach. Mam więc ogląd na sprawę z dwóch stron. Dwa punkty widzenia.

Wiecie co widzę?
Problemy. I to podobne, tu i tu.

Z punktu widzenia RODZICA:

  • rodzice nie „siedzą” na kwarantannie. Praca zdalna, którą wielu z nas wykonuje, to praca, która zajmuje te same 8 godzin, co wcześniej. Tymczasem dziecko wymaga pomocy przy lekcjach. Rodzic staje się nauczycielem wszechstronnym, począwszy od edukacji wczesnoszkolnej, skończywszy na francuskim i chemii. Nie każdy ma czas i nie każdy potrafi,
  • wielu rodziców pracuje poza domem, tym bardziej dzieciom nie pomogą. Medycy, handlowcy i kurierzy, że choćby tylko ich wymienię, też są matkami i ojcami,
  • w wielu domach nie ma komputerów, drukarek, szybkiego Internetu. Albo jest komputer, ale jeden na rodziców i kilkoro dzieci,
  • nie każdy rodzic ogarnia systemy, z których przyszło mu korzystać. Niektórzy mają problemy z zalogowaniem się do e-dziennika, a co dopiero mówić o zdalnych sesjach czy wideo czatach, gubią się w kanałach komunikacji: e-dziennik, maile, media społecznościowe, itd.
  • rodzice mają pretensje o ilość zadawanego materiału,
  • wreszcie, zwyczajnie nie każdy rodzic chce cokolwiek zrobić.

Z punktu widzenia NAUCZYCIELA:

  • pracuje pod presją, żeby udowodnić, że naprawdę pracuje, bo przecież w domyśle zapewne się obija (jak każdy na pracy zdalnej rzecz jasna),
  • zrzucono na nauczycieli odpowiedzialność za opracowanie organizacji pracy zdalnej, sposobu realizacji podstawy programowej, metod weryfikacji wiedzy uczniów i zasad ich oceniania, innymi słowy robotę, która wymaga czasu i solidnych przygotowań,
  • usiłuje realizować przeładowaną podstawę programową,
  • tłumaczy zdezorientowanym rodzicom kwestie techniczne wszelkiej maści; o ile sam sobie z nimi radzi. Nie wszyscy nauczyciele są za pan brat z nowymi technologiami.
  • walczy z przeciążonymi serwerami i wieszającymi się systemami
  • nie każdy nauczyciel dysponuje w domu komputerem i łączem pozwalającym na sprawną pracę – tu okaże się czy Ministerstwo Cyfryzacji stanie na wysokości zadania; nauczyciele mają mieć bowiem zakupione ze środków UE narzędzia do pracy,
  • wreszcie: nauczyciele to też rodzice, a w domu muszą zająć się swoimi dziećmi.

Dajcie więc sobie spokój z wzajemnymi pretensjami. Bo nauczyciel pomylił się w adresie email, bo dwa razy wysłał tę samą pracę domową. Bo zadaje za mało/za dużo. Bo rodzic nie zdążył potwierdzić w terminie maila, ba, w ogóle go nie odebrał.
Starajmy się wspólnie coś wypracować, osiągnąć konsensus.

Słyszałam przykre komentarze z ust rodziców i, niekoniecznie konstruktywną, krytykę nauczycieli, rzucane w obecności dzieci.  Proszę, załatwiajcie takie sprawy między dorosłymi. Nastawiacie te dzieciaki przeciw wychowawcom, nie uczycie ich czym jest autorytet. Nie należę do osób, które uważają, że nauczyciel ma zawsze rację. Ale gdy jej nie ma, trzeba sprawę z nim wyjaśnić. To naprawdę cudowne lekarstwo.
I jeszcze jedno: dzieciaki są mądrzejsze i bardziej odpowiedzialne niż nam się wydaje. Trzeba tylko dać im więcej samodzielności, a efekty potrafią zadziwić. Bo to wcale nie znaczy, że hurtem pójdą na wagary. Kto nie chce się uczyć, tego i tak się nie zmotywuje, najwyżej zmusi, żeby jakoś się przeturlał.

Nieważne czyje na wierzchu.

Ważne, żeby zdalna nauka nie była fikcją i nie pozostawiła niektórych dzieci poza nawiasem szkoły.
Zmiana bywa motorem napędowym, tak na to spójrzmy: pojawia się szansa wreszcie coś w szkolnictwie zmienić. Całe szczęście, że nauczycielom pozostawiono pewną dowolność, która przez wielu jest postrzegana jako problem. Bo ta dowolność pozwala wypracować najlepsze rozwiązania w tym gigantycznym eksperymencie na żywym organizmie.

Jako podsumowanie przytoczę mądre słowa rzecznika praw obywatelskich:

Jest to również dobry moment, aby pochylić się nad kwestią obecnych podstaw programowych, które uważane są za zbyt obszerne i oparte w za dużym stopniu na wiedzy teoretycznej. Zarówno nauczyciele, jak i uczniowie i ich rodzice nie powinni być obarczeni obowiązkami niemożliwymi do spełnienia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *