Nie wiem jak Wy, ale ja nie pamiętam takiego domowego rozpasania.
Święta w domu, Sylwester w domu. Dzieci w domu. Praca w domu, weekendy w domu, ferie w domu. I w tym samym domu kanapa, bez trudu mieszcząca – w każdą stronę – cztery osoby plus dwa koty. Aż chce się zakrzyknąć: Bogumił, z domu! Na sofie poduszki i koce, te drugie wycofane chwilowo z użycia z przyczyn leżących po stronie kominka, a konkretnie buchającego ognia w tymże. Ups, przepraszam, nie wycofane, zaanektowane przez koty. Hurtowo, po dwa na kota. Herbata, kawa, grzaniec, co tam kto lubi. Książki, książki, książki i/lub czasopisma. Lodówka niedaleko. Wieża, telewizor, laptop na kolanach, wszystko podłączone do internetów. Niczego więcej do obwołania się leniem patentowanym nie potrzeba. Wolałabym królewną, bo lepiej brzmi, ale poza atrybutem w postaci ukochanego kubka ofiarowanego mi przez drugą połowę na Moto-Weteran-Bazarze, specjalnie się nie kwalifikuję. A kubek, ze względu na miejsce nabycia, kojarzy mi się z latem i wiatrem we włosach. Jak ktoś chce bardziej legalnie, to z muchami na szybce kasku. Ale to letnie muchy były. I poza domem.
Tu dygresja a propos telewizora – uprasza się nie mylić powyższego z telewizją: tejże nie mamy bowiem od lat niemal dziesięciu, czyli odkąd mieszkamy tu, gdzie mieszkamy. Pamiętam, gdy dawno temu ktoś zadał nam z troską pytanie: „To jak wy żyjecie..?” Szok i niedowierzanie pytającego byłyby chyba mniejsze, gdybyśmy powiedzieli, że nie mamy pralki albo lodówki. Albo obu. Ale T-E-L-E-W-I-Z-J-I?! Cóż, do tej pory jakoś dawaliśmy radę; ostatnio nawet wpisaliśmy się w modny trend pt.: Wyłącz TV, włącz myślenie. Pomysł z założenia genialny, boję się tylko, aby nie awansował na must have sezonu; wtedy będę miała problem. Reaguję alergicznie, gdy dowiaduję, że coś muszę mieć; ten typ tak ma;)
Urlop, ferie, lenimy się więc, a tu zonk. W nocy spadł śnieg. Ale żeby tak zimą, bez ostrzeżenia?! Poważnie? Poczułam się jak przysłowiowy pracownik służb drogowych – zaskoczenie na full. Otrząsnęłam się z szoku i postanowiłam obudzić dzieci. Biedactwa wykończone, grały na konsoli do późna, nikt im nie powiedział, że wypadałoby iść spać, bo jutro przecież też jest dzień. W ten oto sposób zostaliśmy rodzicami wyrodnymi. Pochłonięci filmem, szczęśliwi, że wreszcie mamy święty spokój. Nadspodziewanie szybko pogodziwszy się z matczynym błędem, skoro świt o jedenastej, wbiłam do pokoju syna. Co tam, nawet mi się nie śni pretendowanie do roli matki roku, wolę wieczorem obejrzeć ostatni, zaległy sezon Breaking Bad.
– Albercik, śnieg spadł! Wstawaj, możecie ulepić bałwana!
– Yyyy… – usłyszałam, a zawiniątko pod kołdrą wyraźnie się poruszyło.
Odsunęłam kawałek rolety, kawałek, należy podkreślić, niewielki. Dzieci i ja robimy bowiem za wampiry i z rana uporczywie zasłaniamy okna, co męża i ojca doprowadza do białej gorączki. Nie umiem wyjaśnić tego fenomenu (nie białej gorączki, tylko zaciemnienia), ale gdyby z jakiegoś powodu ktoś chciał mnie z samego rana wkurzyć, to niech na dzień dobry odsłoni mi całe okno. Może to odruch obronny przez koniecznością pobudki, taka faza przejściowa dzień/noc. Bo, żeby nie było wątpliwości – KOCHAM SŁOŃCE. Taki dysonans poznawczy;)
– Albercik, popatrz, wciąż pada – synek usiadł na łóżku z niezbyt kumatym wyrazem twarzy i kołdrą na głowie:
– O, śnieg – i na tym nasza konwersacja się zakończyła.
Poszłam do córki. Delikatnie pogłaskałam ją po włosach, schowała głowę pod poduszkę.
– Córuś… Śnieg spadł, wstawaj. Bałwan czeka. I sanki.
– Muszę…? – dobiegło spod poduszki.
– Tak jakby musisz – odparłam i poszłam do kuchni. – Za dziesięć minut jesteście na śniadaniu!
Ku mojemu zdumieniu byli. W piżamach co prawda, rozczochrani, ale w dobrych humorach. Bo pada śnieg. Śniadanie jedli pół godziny, bo musieli przy tym rozegrać kilka rudek Master Mind, co akurat nas cieszy i sami chętnie się przyłączamy; coś jakby reminiscencje z dzieciństwa:)
Wreszcie gotowi do wyjścia (uznaliśmy, że idziemy całą rodziną). Prawie gotowi, bo czekała nas chwila prawdy – wbicie się, po raz pierwszy tej zimy, w zimowe ciuchy. Wszyscy, poza mężem i ojcem ukochanym, bo on zwarty i gotowy był od… hmmm… dawna i z rozpędu odśnieżał właśnie chodnik sąsiadów.
I tu nastąpił zonk numer dwa.
Otóż okazało się, że w mojej szafie zamieszkały te małe stworki – kaloryjki. Może znacie, takie małe cholery, które uwielbiają zaszywać ubrania. Jak nic to one, bo przecież nie skutek siedzenia na wygodnej kanapie i podjadania czekolady z orzechami. W końcu chodzę na długie spacery, a co! Ostatecznie wbiłam się (tak, to dobre słowo…) w przeciwdeszczowe spodnie motocyklowe, pod spód wciskając dodatkowe legginsy. Spodnie Tami z zeszłego roku sięgały jej nieco za kolana. Na szczęście przypomniało mi się, że zanim poprzedniej jesieni złamałam nogę, kupiłam sobie za mały outficik na narty (przecież miałam wtedy jeszcze parę kilo zrzucić). W efekcie zrzuciłam siebie ze schodów, nart nie było, ale za to córka ma teraz w czym iść na sanki. Zawsze twierdziłam, że w życiu należy szukać pozytywów:)
Udało się, poszliśmy. Po drodze zdążyliśmy się pokłócić, pogodzić, pośmiać, pozjeżdżać i pomoczyć – w tym ostatnim celował zwłaszcza Albercik. Na najlepszej górce jakiś debil wyrzucił stertę butelek, a u stóp kolejnej inny debil (ten sam?) kupę gruzu. Poza tym było super. Potem w ogródku dzieciaki ulepiły bałwana, ustawiając go tak, żeby rozbawiał sąsiadów. Nawet trochę się wzruszyłam. Sąsiadom bałwan się spodobał. Podobno. Są bardzo miłymi ludźmi. I dobrymi sąsiadami. Właściwie… nie moglibyśmy wymarzyć sobie lepszych.
W domu – wielkie suszenie przy kominku, ciepła herbata, ciepły obiadek. I wreszcie: dzieciaki zasłużona konsola, a my zasłużony film. Z kawą, winkiem i własnoręcznie upieczonym brownie.
I wiecie co?
To jest właśnie SZCZĘŚCIE.
PS. Tak sobie myślę (i wiem, że nie ja jedna na to wpadłam), że w tej sytuacji najszybszym sposobem, by stracić na wadze jest sprzedać ją taniej niż ją kupiłam;) I kaloryjki by się ucieszyły… Przemyślę to jeszcze.
Foto płatek śniegu: Jill Wellington / Pixabay